cze, więc może i pani... Tak sobie już od dwóch dni myślę, ale nie było sposobności powiedzieć.
Emilia. Niegodziwa, tak mnie przestraszyłaś!
Halina. Niech pani daruje, i ja się zlękłam, bo kiedy pani krzyknęła, zdawało mi się, że już ospa się wysypała.
Emilia (zbliżywszy się do zwierciadła zadowolona). Ani śladu spryszczenia — szalona... (do Haliny) Ty chyba nie wiesz, czem jest ospa dla kobiety.
Halina. Oj wiem, to gorsze, niż zły mąż.
Emilia. Cóż, twój nie wraca?
Halina. Może go kiedy zły wiatr przypędzi. Podobno teraz pije w Bochni i sól kopie (całując Emilię w rękę). Właśnie chciałam panią prosić o pozwolenie wyjścia wieczorem.
Emilia. Chcesz do niego jechać?
Halina. Boże broń! Mój kochanek idzie jutro do wojska, więc chciałam dziś z nim...
Emilia. Skoro masz męża, nie wypada ci mieć kochanka.
Halina. I jemu łotrowi nie wypadało mnie porzucić, a jednak porzucił. Nie on, to inny, lepszy, póki jeszcze młodość nie uciekła. Potem będzie czas się uspokoić. Ale jeśli się pani gniewa, to ja nawet przez okno na niego nie wyjrzę (słychać dzwonek).
Emilia (gorączkowo). Nikogo obcego! Pana nie ma w domu, a ja jestem chora. (Halina wybiega drzwiami wprost, Emilia staje przy lewych).
Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.