stawić: jestem Anaksagoras, marny filozof, niezdatny do żadnego praktycznego użytku, zagapiony w niebo i chodzący zwichniętemi nogami po ziemi, zmuszony zajmować się polityką a nieumiejący pogodzić ślepego z ostrowidzem. Mam synka, którego kocham a kochać nie chcę. Ile razy mi zachoruje, siadam przy jego łóżeczku i mówię sobie: przecież on jest tylko zlepkiem cząsteczek materyi, które po jego śmierci w przestrzeni się zachowają. Alboż to mój syn, oderwany od natury? Nie, to jej okruch. Ona zaś najmniejszego atomu nie zmarnuje: jednemu ciału odbierze, drugiemu da. Filozofia goi cierpienia. Gdyby serce nie było potrzebne do odżywiania krwi, należałoby je wyciąć. (do Aspazyi). Tak, Perykles, mój syn — to kształty chwilowe, znikome...
Diotima (cicho do Filezyi). Może ty go pojmujesz...
Aspazya (otrzeźwiając się). Ja go pojmuję. (do Anaksagorasa). Powiedz mi wprost: lud żądania jego odtrącił...
Anaksagoras (zmieszany). Nie czekałem końca. Wzburzony opuściłem zgromadzenie w chwili, gdy Perykles śród wycia i złorzeczeń zawołał: ster nie przyrósł do rąk moich, opuszczam go więc i odstępuję godniejszym, niech z pomiędzy was wystąpią...
Aspazya. Z takiego szczytu... w przepaść... (dumnie). A kto tam od niego godniejszy? (wchodzi Fidyasz).
Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.