Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

Nikt mi o tobie dawniej nie wspomniał — z Aten pochodzisz? (Sokrates milczy).
Protagoras. Mój towarzysz zaniemiał.
Aspazya. Anaksagoras rad cię usłyszeć.
Eurypides (do Sokratesa). Co tobie?
Aspazya. Usiądź Sokratesie.
Sokrates (który ciągle wpatrywał się w Aspazyę, siada u jej stóp — błagalnie). Nie mów do mnie...
Aspazya. Czemu?
Sokrates. Nie mów... Duch, który mnie nigdy nie odstępuje i rady szepcze, odszedł i zabrał mi rozum. Ale on ośmieli się i wróci. Tak Ateny ulepiły to dziwadło, wycisnąwszy mu brzydotę w twarzy, a cześć dla piękna w sercu. Koło potworu pląsają z szyderczym uśmiechem rozmaite czary ziemskie, których on dosięgnąć nie może. Promienie jutrzenki są mętniejsze od twych spojrzeń. Uśmiechasz się litościwie, najpiękniejsza z istot, nazwanych kiedykolwiek imieniem kobiety. Nie sprawiam ci wstrętu, a mali chłopcy, ujrzawszy mnie na ulicy, tulą się w fałdy ubrania ojców. Bo też mnie nikt nie kocha, tylko własna moja dusza.
Aspazya. Jesteś tak młody...
Sokrates. Głos twój brzmi jak dźwięk strun arfy eolskiej, muskanych wiosennym powiewem i miłe tony wlewa do piersi mojej. Młody jestem — mówisz. W szpetnem ciele dusza szybko dojrzewa, bo chce co prędzej z niego wylecieć. W twojem ona rozkoszuje