wać, teraz oddałabym wszystko, co osiągnęłam, za krótkie nad ludźmi panowanie. Każdy człowiek ma taką chwilę, w której nietylko pragnie, ale powinien być władcą.
Sokrates. Byłby zwykle bardzo niebezpiecznym.
Aspazya. Nie przekonywaj mnie, Sokratesie, bo zmarnujesz słowa. Taką dziś w sobie czuję sprawiedliwość, że mogłabym rządzić ziemią i niebem. (wchodzi Sofokles).
Sofokles. Czy prawda, że Anaksagoras uciekł, a Fidyasz schwytany?
Aspazya. Nikt nie uwierzyłby temu wczoraj, na co my dziś patrzeć musimy.
Sofokles. Co to jest? Czy w łonie Aten pękł jakiś wrzód, którego nie zauważyliśmy?
Aspazya. Niedostatecznie wycięty, odnowił się wtedy, gdy sądziliśmy, że naród z niego wyzdrowiał.
Sofokles. Może jednak niezależne od siebie przypadki tak fatalnie się zbiegły.
Sokrates. I takiego przypuszczenia wyłączać nie należy.
Aspazya. Nie zastanawia was to wcale, że owe przypadki zdarzyły się w czasie największej powagi Peryklesa i dotknęły najbliższych jego przyjaciół? O, niechby już co prędzej jakieś światło rozjaśniło tę straszną ciemność!