ukrytego towaru. Postułka nie dosięgnął jeszcze lat pięćdziesięciu, twarz jednak miał tak pofałdowaną zmarszczkami, jak gdyby cudzą, dla niego za dużą, nosił na sobie skórę. Pod wysokiem, opalonem czołem migotały mu bystre i ruchliwe oczy, których źrenice co chwila gwałtownie się rozszerzały. Ujrzawszy Tabora, podniósł głowę, z której spadła żołnierska czapeczka austryacka, ziewnął głośno i otrzepując kapotę z piasku, spytał?
— No, cóż, fertig?
— Ani jutro — odrzekł Tabor.
— Czemu?
— Żaden nie chce. Kos powiada, że nie ma czasu, Kędzior że się boi, bo strażnicy go uważają.
— Zjedli po parę dyabłów, będę czekał, aż im pozwolą?
— Toć mówiłem.
— Niechby przynajmniej jeden z furmanką w lesie stanął, a to inaczej wszyscy się we wsi o tem płótnie dowiedzą. Przecież długo leżeć nie może.
— Oho — zawołał Tabor — przysłaniając oczy ręką, kapitan na granicy.
Postułka podniósł się do połowy, popatrzył i rzekł:
— Na karym koniu? To Capenko.
— Ach — westchnął Tabor — oddałbym wszystko to płótno, dodałbym drugie tyle, żeby stąd wzięli tego kałmuka...
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/012
Ta strona została uwierzytelniona.