— Capenkę? Łapie, jak każdy inny... Ale on wam podobno czego innego przemycać nie pozwala...
— Głupie gadanie. On mnie postanowił zgubę, przed kapitanem zadenuncyował i ciebie także.
— To i co ma innego robić. A zresztą, na nim dyabeł nie długo stąd wyjedzie.
— Jakto?
— Za miesiąc kończy mu się służba, bierze odstawkę i idzie do domu.
— Postułka, ty wiesz na pewno?
— Cóż to za wielka tajemnica, wszyscy wiedzą.
— Bogu dzięki, Bogu dzięki! To ja jemu dam na drogę. Prawdziwe szczęście, ani się spodziewałem. Aj, aj!
— Ogród wydzierżawiliście?
— Nie jeszcze.
— Przecież trzeba się upewnić, a dobrze byłoby i tę chałupinę, co w nim pustką stoi, wynająć i Kosa osadzić. Jaki tam loch, widzieliście?
— Nie.
— Ba, dobry! No chodźmy do wsi, trzeba zaradzić, żeby kto płótna nie wyszpiegował.
Postułka wstał i z Taborem poszedł ku blizkiej austryackiej wiosce, gdzie była ukryta kontrabanda, którą do Królestwa przeprowadzić chcieli.
Koci, do zwierzęcej bystrości posunięty wzrok Postułki nie dojrzał jednak, że za nimi z daleka śledziło orle oko Capenki. Grefreiter długo przyglądał
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/013
Ta strona została uwierzytelniona.