Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/023

Ta strona została uwierzytelniona.

swoje niezadowolenie z listu w imię dzisiejszej jego żałoby przebaczy, gdy na progu spotkał wychodzącego od Motylińskich Tabora. Obaj przeciwnicy zmierzyli się groźnym wzrokiem, który w handlarzu zdradzał ukryte szyderstwo a w gefreiterze — stłumiony gniew. Panna Hortensya była w domu sama, co nowym kolcem zraniło zazdrość Capenki.
— Dzień dobry — rzekł drżącym głosem.
— Dobry — odpowiedziała, nie odwracając się od lustra, przed którem przymierzała skończoną już żółtą chusteczkę.
— Panna Hortensya zdrowa, nie przestraszyła się wczoraj?
— Ja tam nie kuropatwa, żebym się strzałów bała.
— Człowieka zabili, a mówią, że Tabor go namówił.
— Widziałeś pan, że gadasz? Wszystkiemu Tabor winien. Żeby na sośnie gruszki urosły, to także byś pan na Tabora zmówił.
— Złodziej on, wybrany...
Pannę Hortensyę widocznie rozdraźniły słowa Capenki, bo oparłszy się na oknie, zaczęła z udaną wesołością nucić krakowiaka.
— Niech panna Hortensya mnie pożałuje — odezwał się po chwili milczenia — mam wielkie nieszczęście. Ojciec mi umarł.
Są dwa wyrazy i dwa wypadki: śmierć i małżeństwo, które zdolne są zawsze otworzyć usta kobiecie tego rodzaju, jak panna Hortensya.