Właśnie Capenko wziął do ręki ostatnie drzewko, gdy usłyszał na granicy jakieś krzyki, tętent koni i nawoływanie strażników.
Oswojony z tego rodzaju wypadkami nie uczuł trwogi, ale raczej chęć udzielenia pomocy swym byłym towarzyszom. Machinalnie podszedł do otaczających ogród krzaków, gdy wtem rozległ się w nich strzał. Capenko jęknął i z drzewkiem w ręku padł martwy. Na odgłos huku przybiegło kilku żołnierzy. Kto strzelił w tem miejscu odległem od drogi, którędy się jakiś człowiek z pustym workiem, jak gdyby dla ściągnięcia żołnierzy, przemykał, dlaczego zabił Capenkę — nikt nie wiedział, nawet Tabor, który przez cały ten czas siedział u siebie na ganku, wesoło pogwizdując.
Kiedy matka jechała z kawonami, Capenkę wieziono na cmentarz w towarzystwie nieliczej gromadki przyjaciół zmarłego, między którymi znajdował się i Tabor. Był on potrzebnym dla pocieszenia panny Hortensyi, która nad grobem serdecznie płakała i jeszcze wracając do domu, wzdychała. Co jednak najbardziej dziwiło wszystkich na pogrzebie, to obecność Broga. Kiedy grób zasypano, odwrócił on się, utkwił wzrok w odległy punkt za granicą i długo patrzał na jakiegoś człowieka w austryackiej czapeczce, leżącego na drodze, który zdawał się pogrzebowi przypatrywać.
— Biedny Capenko, ja ci to, żeś chciał być moim bratem i na naszej ziemi pracować — przebaczam.
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/035
Ta strona została uwierzytelniona.