głodna i strudzona, szła ostrym krokiem. Na trzeciej wiorście odpoczęła. Jakiś przejeżdżający obywatel, spostrzegłszy u jej nóg rybę, kazał stanąć.
— A co to macie? — spytał.
— Jesiotra — odrzekła Chawa z bijącem sercem.
— E, jesiotra — bąknął wzgardliwie i pojechał dalej.
Może w Puławach każdy tak kiwnie? Chawa porwała się i ruszyła w drogę. Po dwu wiorstach znowu spoczęła. Rozmyślając nad swojem strapieniem, ujrzała nadjeżdżającą w tymże kierunku biedkę, na której obok furmana siedział zabrany po drodze żyd. Znany w Kazimierzu roznosiciel listów, dymisyonowany żołnierz, wyklęty z ambony i obijany w magistracie pijak, jechał z pocztą i na własny rachunek wziętym pasażerem.
— Franek, Franek! — wołała — poczekaj.
— Czego? — odrzekł furman, zatrzymując konia.
— Weź mnie do Puław.
— Chyba doprzężecie swoją rybę, bo moja szkapa nas nie uciągnie.
— Czy to daleko — trzy skoki zająca.
— To skaczcie.
— Nie gadaj, nie gadaj.
— Ale gdzie usiądziecie, Mośkowi na kolanach?
— Znajdzie się i dla mnie miejsce.
Nie czekając pozwolenia, zaczęła się wdrapywać.
— Dawać naprzód złotówkę — wołał Franek.
— Głupiś, ja cię nie skrzywdzę.
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/049
Ta strona została uwierzytelniona.