minął, uczuła gwałtowne w nogach omdlenie. Dowlokłszy się więc do najbliższej wioski, weszła do karczmy. Za stołem siedział Franek okok młodego, nieznajomego człowieka, z którym przeglądał pakiet pocztowy i raczył się wódką. Stojący nieopodal żyd, karczmarz, przypatrywał się ciekawie tej wesołej biesiadzie.
— Niektóre ludzie w pocztowej służbie — mówił nieco już podchmielony Franek do swego towarzysza — mają takie w palcach czucie, co odrazu poznają, czy w liście są pieniądze.
— W tym być muszą — odrzekł towarzysz — grube, tłuściuteńkie. Możeby wypatroszyć?
— No!
Chawa, zajęta swojemi mysłami, nie zauważyła dobrze tej sceny i kupiwszy dwa placki, wyszła przed karczmę, usiadła na klocu i jeść zaczęła. Przez otwarte okno dolatywały do jej uszu głośne śmiechy, a raz nawet wyraźna, niezrozumiała dla niej groźba Franka:
— Ja by ją naznaczył!
Po chwili Franek wyszedł z karczmy pijany i zatoczył się do swojej biedki, na którą z wielkim trudem usiadł.
— Hej, żydówka, jedziesz ze mną? — zawołał.
— Nie — odrzekła Chawa.
Franek rozśmiał się, ciął ją po plecach biczem, potem uderzył konia, i odjeżdżajac, zawołał:
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/053
Ta strona została uwierzytelniona.