— Toć je w gębę wetknąłem, nie w snopek — odrzekł Boruta, nadrabiając miną.
— Pójść stąd, żebym go głębiej nie wetknął.
Klemens wyjął z ust cygaro, opluł je i zgaszone schował do kieszeni.
— Czemuż to dziadek — rzekł, zbliżając się łagodnie — tak mnie wypędza, jak wilka. Przecież wam drzazeg za paznokcie nie biłem. A że poszedłem w świat, toście kazali.
— Kazali! — krzyknął stary — jużci całe życie w torbie nosić cię nie mogłem, żebyś z niej chleb wyjadał, a dopóki trzeba było, tom od miski nie odganiał.
— Albo to mówię? Ale kiedy musiałem swojej miski poszukać, to musiałem.
— O, ja wiem, zostałeś panem i dlatego nie chciałeś się nawet dowiedzieć, czy stary nie zdechł gdzie pod krzakiem. Jużci, pan taki — to nie Burek, który zaraz przyleci, jak krzyknę: do nogi. Pal dyabli głupich.
— Ja, pan? Bo po siedmiu latach mam czem skórę przyodziać. Nie gadalibyście po próżnicy. Żebyście wiedzieli, po jakiej to ja drabinie lazłem, zanim wylazłem, ile się szczeblów złamało...
— Zkądże miałem wiedzieć — rzekł, widocznie ugłaskany Brzost, podciągając za uszy skurczoną u buta cholewę.
— O, może i wam w młodości tak bieda nie do-
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.