szczęścia i dostatku. Ach, to poczciwe słońce, czasem ono jedno tylko nie odmawia człowiekowi swych promieni, gdy los go ze wszystkich swoich łask obedrze! Czasem zamiast chleba położy swój odblask na stole biedaka, jak gdyby go światłem nakarmić chciało. Dobre słońce, nie gaśnij, nie zasłaniaj swego oblicza dla ubogich.
Boruta, usiadłszy na klocu pod chatą, od której skręcał się na wieś gościniec dworski, utkwił wzrok w słońce. O czem myślał? Więcej o tem, co z sobą zrobi, niż o tem, co zrobił z Kleinem. Niezwietrzały jeszcze wpływ trzmielówki, pewne oszołomienie, gniewny półsen — wszystko to tworzyło w jego głowie wir wrażeń, a nadewszystko nastrajało go zuchwale. Zwróciwszy wzrok na pole, spostrzegł Brzosta, śpieszącego do owiec. Wstał więc z kloca, okrążył zabudowania folwarku i podążył za owczarzem.
— Szymonie! Szymonie! — wołał zdaleka.
Ale Szymon, pogrążony we wspomnieniach świeżego wypadku, nic nie słyszał.
— Cóż tak zagony liczycie? — krzyknął wreszcie Boruta, doganiając owczarza.
— A co? nie gorzki migdał? — rzekł, zatrzymawszy się Brzost.
— Potłukłem go bardzo?
— Tłusty wieprz — nic mu się nie stało. Ale co rymnął, to rymnął, jak kłoda.
— Krzyczał, słyszałem; niech mnie za ogon złapie.
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.