— Masz go dla siebie, a wreszcie ja tylko trzmielówkę... Bawarskie w głowie zawraca.
— E, to odwróci. Przyjdźcie dziś do szynku.
— Nie mogę, ja tylko moją...
— Spróbujcie innej. Pójdę do stryja, a wieczorem potańcujemy.
Przebieraj Marychna
Żebym ja ci...
— No, do wieczora, Szymonie — rzekł, podawszy rękę owczarzowi i wesoło odszedł.
— Przynieś jutro na pole kroplę, to skosztuję... wołał Brzost.
Owa ojcowizna, która tak niespodzianie zbogaciła Borutę, była nędzną chatą, za którą wązkim językiem wyciągnął się kawałek ogrodu. Gdzie mech nie osłonił, tam przegniłe gonty rzęsiście wyhaftowały dach dziurami, które na jednej stronie założono badylem, zatkano gałganami lub chrustem. Po tej to bowiem stronie mieszkał Jan Boruta, stryj Klemensa i współwłaściciel nieruchomości, zapisanej w księgach hypotecznych Nędzy pod Nr. 15. Zabłocona sień dzieliła dom na dwie połowy. Na prawo znajdowała się dość obszerna izba, a za nią alkierz. W tej izbie Janowa, kobieta podeszłego wieku i wychudłej budowy, maczała właśnie w szafliku kurę, która na jajkach siedzieć chciała, gdy wszedł Klemens.
— Pochwalony.
— Na wieki wieków.