— Wleźże głupia — zawołał wesoło — bo nos sobie przytniesz. Tatulo u roboty?
— Przy szosie — odrzekła nieśmiało, stanąwszy na progu.
— Cóż, trzęsie cię jeszcze?
— Dziś nie.
Boruta wyciągnął z kieszeni bułkę i kawałek kiełbasy, które sobie po wyjściu z kozy kupił, i podał Kasi.
— Na, zjedz.
Kasia zrobiła z początku zawstydzoną minę, ale wreszcie skusiła się do łakoci. Klemens z zadowoleniem spoglądał na jej rumieńce, tem bardziej, że one rozpaliły się na dosyć ładnej twarzy. Nie była to twarz artystycznie kształtna, nie zawierała tych pociągłych rysów, które są cechą poprawnej ludzkiej rasy i tej delikatności, która jest wynikiem troskliwej hodowli, lecz tworzyła okrągłe, właściwe ludowym urodom jabłko, na którem nos filuternie się zadzierał,
a oczy żywo biegały. Potrzeba było tylko Kasię nieco wyleczyć, odpaść i ubrać, żeby rój parobczaków koło niej się uwijał, a panicze za najlepszą żniwiarkę uważali. Boruta był znawcą i dlatego krewniaczkę poczęstował.
— Tańcowałaś w niedzielę? — spytał.
— Boga tam! Na przespanie nocy mało.
— Ale tyś nie od tego... mruknął Klemens i objął dziewczynę, która tylko głowę odwróciła.
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.