robotnicy się śpieszyli, ożywieni nadzieją spoczynku i przedwieczornym chłodem, który im znużone siły wzmacniał. Nikt wszakże nie witał z taką radością nadchodzącej nocy, jak zmęczony całodziennem próżnowaniem Boruta. Wszedł on do swojej izby i położył się na posłaniu. Zasnąć nie mógł, bo w kozie dobrze się wywczasował, a przytem jakiś niepokój wewnętrzny utrzymywał go w ciągłej czujności. Zamknął więc oczy i myślał. O czem? O tem wszystkim zapewne, co napełnić lub odziać musiał.
Już gęsty mrok zapadał, gdy na progu izby stanął jakiś wysoki, nieco zgarbiony, chudy mężczyzna.
— Wy stryju? — spytał Klemens.
— A no ja. Cóż to, już śpisz, spracowałeś się w kozie?
— Niech ją! Nie ma tam przy szosie roboty?
— Ba! Przyszedłem właśnie ci powiedzieć, że jest.
— Co dają?
— Dotąd półtory marki, a od jutra jedną, bo powiadają, że ludzi mają dosyć.
— Ha, będzie przynajmniej na podpłomyk z kwasem.
— Jutro do dnia.
Po tych słowach wyszedł, nie spytawszy nawet, czy jego krewniak ma co polizać. Chłopi nie znają rozczuleń, a może nie mają na nie czasu. Zresztą na usprawiedliwienie Jana przypuścić trzeba, że wiadomość o kiełbasie i bułce musiała za pośrednictwem Kasi dojść do niego.
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.