— Nie poznałeś mnie, zgrzybiałem — co? Popruchniały już drzewa, które ze mną wyrosły, ani jednego głosu znajomego nie słyszę. I twój się zmienił, ile masz lat?
— Czterdzieści z górą.
— Czterdzieści, Jezu! Gdzież jesteś, jakże ci się wiedzie?
— Źle, dziadku, źle, dwadzieścia lat w kopalni kułem, teraz roboty nie mam.
— O, biedny, daj mi rękę, siądź tu. Wypędzili cię znowu, pobiłeś kogo?
— Rozpuścili nas w Tarnowicach, wziąłem dziewczynę i przywlokłem się tu.
— To i córkę masz, gdzie, chodź tu, no dobrze, a gdzież żona?
— Umarła.
— Biedny robaku. I mnie wygnali, plotę koszyki z Wickiem. To syn Kasi. U nich także bieda. Rymarz lata po wsiach z wywieszonym językiem i zarobić nie może. Zostaniesz tu?
— Muszę, póki coś się nie trafi.
— Trudno, bo trudno. Każdy za kamieniem się ogląda, czy chleba nie minął. O mój drogi, co za czasy. Zboże podobno przepadło, kartofle gniją, kto nie zdąży umrzeć przed zimą, strasznie żyć będzie.
— Albo to od dziś? I moja nieboszczka nie byłaby zmarła, gdybym miał jej dać co zjeść. Cherlała, cherlała, w domu zimno, w garnku pusto, ledwie dziecko
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.