cysia miała już lat osiem, a wyglądała na pięć. Chuda, drobna, blada, z niepomiernie wydętym brzuchem, z rzadko porosłymi jasnymi włosami, nosiła na sobie widoczne ślady choroby. Umysł jej obracał się w bardzo ciasnem kółku pojęć i stosunków dość żwawo, ale po za tem kółkiem tracił wszelką siłę. Zapytana, jak się zwie jej ojciec, odpowiadała natychmiast, ale niezdolna była objaśnić, jak ona się nazywa. Liczyła z trudnością do trzech, każdy dzień świąteczny był
dla niej niedzielą, a powszedni czwartkiem. Dla czego czwartkiem — żaden psycholog nie umiałby tego wytłomaczyć. Zabiedzona od dzieciństwa znosiła głód z nadzwyczajną cierpliwością. Dostawszy nawet jakiś pokarm, jadła go powoli i mało. Wprawiona rozkazem w ruch, uwijała się skrzętnie, ale wypełniwszy polecenie, siadała w kącie niema i osłupiała.
I teraz, zamiotłszy izbę, przytuliła się do komina.
— Gdzie mała? — pytał Brzost Wicka — wyszła?
— Jest.
— Czemuż nic nie gada? Nie bój się Marcysiu, chodź tu, ja cię nauczę pleść koszyki.
Wszedł Boruta.
— No, to i dobrze — rzekł widocznie uradowany.
— Cóż takiego? — zagadnął Brzost.
— Dali mi robotę przy stodole. Marka za dzień, ale i to pieniądz! Dziewczyno, podskocz, będzie kolacya. Masz tu nożyk i obierz te kartofle.
Zaczął wysypywać z zanadrza ziemniaki.
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.