Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ha, pójdę i ja.
Poszli. Landrat mieszkał o milę drogi. Przed domem jego stała gromada ludzi, wynędzniałych, obszarpanych, drżących od zimna i chwiejących się od głodu. Szeptali oni coś znacząco między sobą. W duszę nowoprzybyłych wstąpiła nadzieja.
— Żeby nie miał dać, toby nas nie wołał — mówiła jakaś kobieta.
— Ale gdzież tyle zboża?
— Pewnie w magazynach, tylko kwitki napisze.
Nareszcie wyszedł landrat.
— Moi kochani — rzekł po niemiecku — bądźcie spokojni, wczoraj zdałem raport i wezwałem dla was pomocy.
Gromada zaczęła się rozchodzić.
— A gdyby zajść do księdza — szepnął rymarz.
— Dobrze — odpowiedział z rezygnacyą Boruta.
Przybyli na plebanię. Właśnie proboszcz wychodził z domu.
— Czego to chcecie?
— Porady, księże dobrodzieju — mówił rymarz — nie mamy co jeść, dzieci mrą z głodu.
— Cóż ja wam poradzić mogę, moi kochani. Jeśli Bóg się nie zmiłuje, człowiek nie pomoże. Cudu trzeba i cud będzie, boście tego godni. Niebo nie karze ze złości, ale z miłosierdzia. Ono nad wami się zlituje. Bóg was wszystkich policzył, nikomu zginąć nie da, gdy nie zechce. Modlę się za was.