Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

dzie, stu głodnych mu w oczy patrzy. Siądźmy Józefie, bo mi nogi omdlały.
Usiedli przy drodze.
— Nie macie kawałeczka chleba?
— I odkąd nie mam! Ledwie dzieci po kruszynie dostaną.
— Tak nie było, nigdy jeszcze nie było.
Z trudem przywlekli się do wioski. W domu zastał Boruta nieprzytomnego Brzosta i płaczącą Marcysię.
— Masz — rzekł do córki, wyjmując kły buraczane — gotuj teraz barszcz.
— Nie umiem tatulu tego robić.
— Gotuj tylko, głupia, samo się zrobi.
I zrobiło się rzeczywiście samo, ale co — tego nawet Boruta powiedziećby nie umiał. Kły buraczane utworzyły jakąś bladoróżową masę i zabarwiły tymże kolorem wodę. Gdy Marcysia wylała odwar na miskę, ojciec jej zadumał się nad pytaniem, co właściwie jeść należy: kły, czy wodę. Skosztował — jedno i drugie bez soli, bez kwasu, bez żadnej doprawy było mdłem, obrzydłem. Klemens jednak, który od kilku dni, prócz mrożonego głodu, nic nie jadł, znalazł w tem smak przedziwny.
— Soli tylko brak — rzekł. — Brzoście, napijcie się barszczu.
— Jedzcie sami, moi drodzy. Jagna nie dała mi jabłek, w gębie gorzko, ale inaczej nie będzie.