— Kapkę — namawiał Boruta.
— Ha, daj na łyżkę.
Klemens wlał mu w usta trochę odwaru. Owczarz posmakował i splunął.
— Mnie już nic nie dogodzi; zdaje mi się, że ciepła woda.
— Jedz Marcysia — rzekł Boruta — widocznie łaknący tej ciepłej strawy.
Gdyby ją mógł sam pochłonąć! Widok wszakże wynędzniałego dziecka tłumił w nim głód, a budził ojcowskie przywiązanie.
— Jedz prędko — naglił, jak gdyby chciał usunąć sobie z przed oczu pokusę.
Pokusa wszakże wyczerpywała jego cierpliwość. Warcząc przy misce, z której Marcysia pożądliwie jadła barszcz, wynagradzał sobie przynajmniej poświęcenie gniewem.
— Nie spiesz się tak, nikt cię nie odjada. Widzisz, szelmo, ojciec ci buraków przyniósł, a coś ty ojcu przyniosła? Piłaś mleko, a ja nic nie piłem. Skaranie moje! Żeby nie ty, nie zdychałbym z głodu. I nieboszczka przez ciebie zginęła. Ach, biedna ona moja, gdyby żyła, nie marniałby człowiek jak pies.
Boruta rzewnie zapłakał. Chociaż jego wyrzuty nie dodawały apetytu, Marcysia chciwie jadła. Gdy nareszcie przestała, ojciec pochwycił miskę, wypił z niej resztkę odwaru i zjadł pozostałe zielsko.
Marcysia, sprzątnąwszy naczynia, siadła pod zi-
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/147
Ta strona została uwierzytelniona.