na barłogu, rzucał się rozgorączkowany Boruta, trapiony jakiemiś widzeniami. Przy drugiej ścianie Brzost nie dawał znaków życia.
— Klemensie, Klemensie! — zawołał rymarz.
— Jest ktoś żywy? — odezwał się owczarz słabym głosem. — Kto to?
— Ja.
— Ty Józefie — o, mój drogi, co się dzieje? Słyszę jęki, krzyki i nie wiem, czy kogo zabili, czy kto umiera.
— Klemens z córką chorzy.
— Chorzy — powtórzył stary — to już wszystkim koniec. Aby prędzej... aby prędzej... Czem my zgrzeszyli, że nas tak Bóg karze... Prosiłem Klemensa: dobij — nie chciał. Teraz niema nawet komu dobić... Straszna godzina! Jakie piekło być musi, kiedy taka ziemia. Nie masz ciepłej kropli, bo mi wnętrzności marzną?
— Żona chora — odrzekł zrozpaczony rymarz, a usłyszawszy w swem mieszkaniu krzyk, wybiegł.
Brzost pozostał sam. Świszczące oddechy Marcysi, oderwane, dzikie słowa Klemensa, pobudzały co chwila imaginacyę opuszczonego starca, który powoli zapadał w stan nieprzytomnego rozdrażnienia. Silna gorączka zaczęła go coraz bardziej rozstrajać.
— Nie wypędzę owiec — mówił w malignie — bo duża rosa... Klein mnie wypędzi... Burek, do nogi... podły pies... poczciwy... zdechł... z głodu..! Brzost sam nie miał chleba, jemu nie dał... Ślepy, świata nie zo-
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.