trosze przywiezionego z fabrycznej apteki kalomelu, ale o żadnem pielęgnowaniu nie mogło być nawet mowy. Za dużo było we wsi chorych i obawiających się zarazy. Wkrótce bowiem genius epidemicus znany był w polskim przekładzie i ludność wiedziała, co jej grozi. Przyjechał do Nędzy felczer, ale ten zaledwie raz dziennie odwiedzał cierpiących. I cóż to był właściwie ów genius epidemicus? Już w piątym dniu słabości Boruty i jego córki uważne oko mogło na całem ich ciele, z wyjątkiem twarzy, dostrzedz tak zwaną różyczkę — z początku bledsze, później coraz barwistsze, czerwone plamy, będące charakterystycznym znakiem tyfusu wysypkowego, owego nieodłącznego towarzysza wielkich głodów. Po upływie tygodnia Boruta odzyskał napozór przytomność, bo mówił, odpowiedzi wszakże jego, połączone z silnymi napadami magliny zdradzały zupełny rozstrój umysłowy. Przytem tak ogłuchł, że dźwięki nawet silnego głosu z trudnością doń się przedostawały. W drugim tygodniu choroby przedstawiał on postać palącego się w gorączce kloca. Język mu osłupiał, oczy się przekrwiły, gardło grało rzężeniem, dziąsła i zęby pokryły się kleistym okładem, nozdrza — sadzą. Leżał ciągle na plecach z oczyma przymkniętemi, mrucząc niezrozumiałe słowa.
W podobnym, a może jeszcze okropniejszym stanie znajdowała się Marcysia. Stary felczer, który na ten raz przyznawał sobie szczególniejszą znajomość »petoci«, znacząco nad nią kiwał głową.
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.