sięgnąć może skromny urzędnik magistratu? Będzie wypierał się swego pochodzenia, spotwarzał swoich rodaków, śpiewał: »Wacht am Rhein«, wyznawał narodowo–liberalizm? Wszystko to Trinkbier robił, a przecież widocznie nie starł z siebie narodowego piętna, skoro mu je z szyderstwem wskazywano.
Przez pół roku chodził codziennie po tych samych wałach miejskich, na których kiedyś przebierał kobiety, mogące go uszczęśliwić — i rozmyślał nad sposobami załatania na drugiej skórze narodowej wszelkich dziurek. Nareszcie pewnego wieczoru stanął, jak gdyby olśniony nagłym i wielkim wynalazkiem. Twarz rozpogodziła mu się, na usta wybiegł uśmiech, z oczu strzeliło wesele. Była to wszakże przemiana krótka, bo natychmiast radość rozpłynęła się w pognębieniu, które ją zmyło i zamroczyło cieniem wewnętrznej walki. Jak zwykle w trudnych wypadkach poszedł do żony i otworzył przed nią swoje serce. Zastał ją smutną i jeszcze mizerniejszą niż zwykle.
— Wiesz co — rzekł — jestem przekonany, że Pan Bóg ma do mnie jakiś żal.
— E, wątpię — odezwała się kobieta z gorzkim uśmiechem — ja sądzę, że ma do ciebie szczególną słabość.
— Gdzie tam, moja droga, ty ciągle chorujesz, niedostatek do domu zagląda...
— Ale zato przybędzie piąte dziecko.
— Co! — krzyknął Trinkbier, chwytając się za głowę — Nie żartujesz?
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.