— Nie, Lorenz, nie.
Oniemiał, bo była to nowina niespodziewana, chociaż całkiem naturalna. Długo chodził po pokoju, ciężko wzdychając i szarpiąc podbródek, nareszcie stanął przed żoną.
— Tak — szepnął — Pan Bóg gniewa się na mnie i wskazuje mi drogę poprawy.
— Jaką? — spytała obojętnie kobieta.
— Nie może on błogosławić rodziny, w której mąż modli się inaczej, a żona inaczej.
— O, nie żądaj ode mnie tej ofiary — zawołała boleśnie — nie zmienię mojej religii.
— Ale ja zmienię moją — rzekł z wysiloną stanowczością.
Podała mu rękę i uścisnęła go.
— Dziękuję ci; to będzie lepiej, daleko lepiej.
Zaczął ją całować i pieścić tak zawzięcie, że zaledwie rzewną prośbą powstrzymała te czułości w uwzględniających jej stan granicach.
— Zobaczysz — mówił — będziesz zdrowa, rumiana, tłusta jak dawniej. Dzieci mamy dosyć. Bóg widzi, że więcej nam nie potrzeba. Przy jego pomocy dostanę lepszą posadę. Wtedy pojedziemy w góry szląskie, jak cię kocham, pojedziemy. To już postanowione.
Mimo to noc spędził niedobrze. Snu złapać nie mógł, rzucał się na łóżku, wzdychał, szeptał do siebie i dopiero nad ranem zasnął. Upłynęło dni kilka, a on
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.