— Ach, dobrze, że pan już jest...
— Co się stało?
— Dzieci chore, kaszlą, mają gorączkę. Pani zwlekła się z łóżka i płacze...
Rzeczywiście Trinkbier znalazł dwóch chłopców w łóżku z obwiązanemi gardłami, jeden chodził, ale również miał twarz rozpaloną i oczy szklanne; czwarty jedynie biegał żwawo; matka siedziała blada i zasmucona.
— Co im jest? — zapytał.
— Albo ja wiem — odrzekła żona. W mieście panuje dyfteryt, pewnie go dostały.
Dzieci, ujrzawszy ojca, ożywiły się, zaczęły z nim rozmawiać i chwilowo zatarły w sobie znamiona choroby.
— Niepotrzebnie zatrwożyłaś się — rzekł Trinkbier — nic im nie będzie.
Zjadłszy obiad, ucałował tylko dzieci, na które nie zwrócił należytej uwagi i wybiegł na miasto. Z głową spuszczoną i obciążoną uporczywemi myślami, podążył prosto do hotelu, gdzie miało się odbyć zebranie demokratyczne. Wyglądał tak, jak gdyby się znajdował w napadzie bezwiednej, a nieprzepartej energii.
Sala napełniona była ludźmi wszelkich warstw, ze znaczną przewagą niższych. Na podwyższeniu stał wytwornie ubrany, o semickiej twarzy mówca, który gromił przedstawioną świeżo sejmowi państwa ustawę o monopolu wódczanym.
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.