byli, zamiast zuchwalca widząc tchórza, który trząsł się, jak gdyby go opętał dyabeł strachu. Mimo to gniew ogarnął zgromadzenie. Zaczęto szemrać, wykrzykiwać, powstała wrzawa, którą uśmierzył mówca, zawoławszy:
— Szanowni słuchacze! Skończyłem, a prezydującego proszę, ażeby temu panu dał głos.
— Jak się pan nazywasz? — zapytał prezes.
— Trinkbier — odpowiedział tenże, zachwiawszy się na nogach.
— Pan Trinkbier ma głos.
Ale Trinkbier pozostał na miejscu. Nie miał siły ruszyć się, stracił zupełnie świadomość położenia, trząsł się jak galareta, wodząc bezmyślnym wzrokiem wokoło.
— Na mównicę!
— Dobądź języka!
— Najmita!
— Warczeć umiesz — a szczekać nie!
— Agent!
— Szpieg!
Wśród tych złorzeczeń i hałasów kilku najzacieklejszych porwało go i zaciągnęło ku estradzie. Trinkbier stanął i otarł perlisty pot z czoła.
— Słuchamy!
On ciągle milczał.
— Pan zrzekasz się głosu? — spytał prezes.
Trinkbier kiwnął głową.
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.