— Za drzwi go! — wrzasnęli zgromadzeni i Trinkbier, jak falą uniesiony, wynurzywszy się kilkakrotnie z jej prądu, wypadł na ulicę. Tu odzyskał przytomność i sprężystość. Lekko podskoczył i popędził ku domowi bez kapelusza. Gdy znalazł się w mieszkaniu, odetchnął i, nie zaglądając do dzieci, usiadł, podparłszy głowę. W tej zadumie przesiedział blisko pół godziny. W głowie myśli musiały mieszać mu się bezładnie, bo blada twarz odbijała coraz nowe, a zawsze przykre wrażenia. Kilkakrotnie szepnął: Zbóje — szubrawcy — hołota. Nareszcie wstał, strzepnął z siebie smutek, jak kaczor wodę i zaczął chodzić po pokoju raźno. Powoli wstępowała w niego otucha, oczy zamigotały weselej.
— Ciekawym — mówił do siebie — co powiedzą...
A po chwili dodał:
— Chyba dosyć...
Monolog ten przerwała żona:
— Lorenz, Lorenz!
— Dzieci jednak chore — rzekła, gdy wszedł do niej. August też się położył. Od czego taką krwawą rysę masz za uchem? I tużurek rozdarty.
— Przewróciłem się w ogrodzie — odparł Trinkbier i zaczął oglądać dzieci.
— Prześpią się — mówił — i będą zdrowe.
— Dałby to Bóg.
— A ty jak się masz?
— Niedobrze, mój drogi, piersi mnie bolą, ale to może z utrudzenia.
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/177
Ta strona została uwierzytelniona.