niający go od burz i wygnania, w ciepłem łóżku doznawał wszystkich rozkosznych wrażeń tej różnicy. Służba bywa często cierpką, obowiązki ciężkie, kłopoty dotkliwe, ale taczkę można pchać i nieraz powieść na niej słodki owoc życia. Tymczasem gdyby wicher zburzył gniazdo, gdyby potrzeba było z choremi dziećmi o biedzie pójść na tułaczkę bez drogi i celu... Trinkbier aż się zatrząsł na to przypuszczenie. Wkrótce jednak uśmiechem odpędził marę i zasnął.
Spał tak twardo, że rano go ledwie żona dobudziła.
— Lorenz, Lorenz!
— Czego chcesz Ludwiko?
— Dzieci bardzo chore, nieprzytomne.
Zerwał się i usiadł na łóżku.
— Policyant — rzekła żona — przyniósł ten list.
Trinkbier rozdarł kopertę i ledwie spojrzał, jęknął i upuścił papier, który żona podniosła i przeczytała: »Wawrzyniec Tryncza z przydomkiem Lorenz Trinkbier, poddany rosyjski bez paszportu, ma opuścić Prusy w ciągu dni ośmiu«. Patrzyli na siebie w osłupieniu: on oddychał powoli, ona szybko, a dzieci im wtórowały różnymi głosami.
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/182
Ta strona została uwierzytelniona.