nie wychodził. Od czasu do czasu tylko słychać było głuche stukania, jak gdyby coś przewracał. Nareszcie ukazał się w cieniu sieni, okręcony postronkami, na których ciągnął z wysiłkiem poza sobą jakąś białą masę. Dźwignąwszy ją na progu, szarpnął gwałtownie i wywlókł na podwórze białą, nieżywą... krowę.
Co to miało znaczyć?
Dzieci wybuchnęły gwałtownym płaczem.
— Papierucha! papierucha! — wołało dwoje starszych rozpaczliwie.
Wieśniak nie zatrzymując się, przeciągnął krowę za płot, odwiązał postronki, zepchnął ją do dołu śród krzyków dzieci i popatrzywszy smutnie, usiadł zmęczony na stercie piasku.
— To nie moja zona — ale ich matka — rzekł do nas, wskazując na dzieci. Wszystkie wykarmiła. Płaccie, płaccie, bo ona wam juz mlika nie da.
Dzieci odpowiedziały tak serdecznem łkaniem, że i ja poczułem łzy w oczach.
— Bieda — mówił dalej — chłopska bieda. Zona rok juz umiera i dźwignąć się nie moze, śtery morgi piasku dosyć chleba nie urodzą, ot ta poćciwina nam pomagała. Jakem drugiej dopozycył, to i ziarno zwiozła i pole zorała i jesce dzieciom mleka dała. Ha, wola boza. Zdechniemy i my, jak ona zdechła!
— Cóż jest waszej żonie? — spytałem.
— A bom ja doktór? Chłop nie pan, zeby wiedzioł, na co umiera. Choruje i choruje. Lekarka z Podborza
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/190
Ta strona została uwierzytelniona.