bionej twarzy, wyglądał na świeżo dojrzałego mężczyznę, który zaczął dopiero kosztować życia.
— Trzeba przyznać, że obywatel ten ma fason — rzekł Józef, odczuwający zawsze towarzyską wytworność.
— Dla krawców pociecha — wtrąciłem.
— Jesteście panowie — zawołał Wilkołyski — no, jedziemy! Grzegorzu, Grzegorzu!
— Co jaśnie pan każe? — odezwał się posługacz kolejowy.
— Kuferki nasze są już w powozie?
— Wszystkie.
— Zatem, siadajmy.
— Marcinek za nami! — krzyknął Józef i ruszyliśmy do stojącego w głębi pod drzewami powozu, który okazał się malutkim, starym, niemiłosiernie poturbowanem wolantem. Tłomoczki nasze zajęły całe jego wnętrze, z poprutych poduszek ceratowych sterczały grochowiny, a nadto podziurawione pudło chwiało się za najmniejszem dotknięciem. Na szczęście tę rozbitą skorupę miały ciągnąć dwa wysokie i chude konie, od których nie można było się spodziewać zbytniego zapału.
— A ty psubracie, czem przyjechałeś? — krzyknął na furmana Wilkołyski, założywszy binokle i przypatrzywszy się bacznie swemu ekwipażowi.
— Proszę jaśnie pana wszystkie cugowe oberwały
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.