— I to one w drodze nie jedzą? — zapytał służący kolejowy.
— Szlamują sobie kiszki — odrzekł odbiorca »towaru«.
— Choćby im wody trochę...
— Może sodowej... Prędzej tam, nie bałamucić, bo przed czwartą muszą być w szlachtuzie.
— Pierwsza partya już poszła.
— Potrzebne wszystkie — zakończył odbiorca.
Odszedłem od okna — w tej chwili pociąg się podsunął pod dworzec.
Z nieprzyjemnem wrażeniem wsiadłem do doróżki, odpędzając z myśli mary nieszczęśliwe. Czy człowiek wiecznie karmić się będzie cudzem życiem? Czy on nie wynajdzie sposobów istnienia bez morderstwa? Czy ta konieczność natury nigdy się nie złamie? I ja za chwilę jeść będę pieczeń z tych samych istot, których niedola tak mnie rozrzewnia. Co tu właściwie jest słusznem: moje współczucie, czy apetyt?
Na moście zakotłowały się wrzaski: jakaś przeszkoda zatamowała przejazd. Jeszcze nie zdążyłem zbadać przyczyny, gdy doróżka wjechała ze mną w gromadę płowych wołów. Powiązane za rogi parami, tłoczyły się i rzucały, a wściekły czeladnik rzeźnicki, w niebieskim fartuchu i zatłuszczonym kaftanie, smagał je niemiłosiernie skręconym w kilkoro postronkiem. Jednocześnie z każdego kozła spadały im na grzbiety bicze, od których skóra się pręgowała. Na-
Strona:Pisma I (Aleksander Świętochowski).djvu/210
Ta strona została uwierzytelniona.