ja pokarmu w piersiach mam dużo. Nie umieraj jeszcze... Samotność oblecze mnie w trwogę... Przyniosę ci wody źródlanej, ona cię orzeźwi...
Starzec. Dusza już zamyka powiekami okienka w swej siedzibie i wkrótce ją opuści. Nic nie widzę, nawet ciebie. Wszak prawda, że śmierć stanęła przy mnie jako sęp olbrzymi i uderza swoim wielkim dziobem.
Orla. Zdaje ci się... Co to? Z wierzchu góry biegnie ku nam jakiś człowiek. On mnie ściga. Ale nie ujmie jak jastrząb turkawkę!
Starzec. To głód... Szkielet ma czaszkę z długimi zębami, na których mnie położy i zmiażdży.
Orla. O, bogi dobre!... To Arjos!
Starzec. Ar...jos...
Orla. On... on... jego postać smukła... jego ruchy zwinne... Dąży tu prosto... Odgadł, że mnie znajdzie przy dzieciach... Arjosie, Arjosie, jestem! Usłyszał... Och!
Mężczyzna, który pod grzbietem góry przystanął na chwilę i ogarnął wzrokiem cały widnokrąg, dojrzał Orlę, bo nagle zwrócił się w tym kierunku i pędził prosto ku niej. Jak jeleń przerzucał się w długich skokach z bryły na bryłę, z krawędzi skały na krawędź, a gdy zapadł w drzewinę, na jej zielonych falach migał i przecinał ją przystrojonym w barwne pióra kołpakiem. Łamiąc stopami susz chruściany, przebijając gwałtownie gęstwinę,