Słońce przetoczyło już swój krąg ognisty przez szczyt kopuły nieba, ale zlewało jeszcze strumienie żaru na ziemię. Ani jedną chmurką nie przesłoniło sobie źrenicy, jak gdyby chciało uważnie śledzić uciekających. Spiekota przyżegała wargi, a pot oblewał twarze Orli i Arjosa, który niósł dzieci obudzone i uśmiechnięte. Po długiem przemykaniu się krętemi ścieżynami weszli w wąwóz głęboki, którego strome ściany porosłe były gęsto splecionym lasem. Z trudem wspiąwszy się na jedną z nich i wybrawszy miejsce osłonięte, siedli znużeni. Orla przyłożyła dzieci do piersi.
Arjos Musisz być głodna...
Orla. Zapomniałam o tem. Chciałabym jednak co zjeść, aby małym mleka nie zabrakło.
Arjos. Widzę tu blizko owoce, orzechy, jagody...
Orla. Niech nic na świecie nie będzie dla mnie, abyś ty był ze mną. Jeśli mi drzewo nie da owoców, zdrój — wody, a słońce — światła, żyć będę. Ale jeżeli ty mnie opuścisz, ja znowu wpadnę w ręce Ukora lub Alruna.
Arjos. Orlo moja, obetrzyj oczy po złym widoku, to on cię przypomnieniem dręczyć nie będzie. . Ja miałbym ciebie porzucić?... Dlaczego?
Orla. Może ci się sprzykrzę, może bać się będziesz, ażeby cię przy mnie nie zabili.
Arjos. Nie mów tak, bo złe duchy; które z pewnością koło nas krążą, słowa twoje pochwycą i potem ciągle będą za mną z ich echem biegały. A ja wtedy
Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/023
Ta strona została przepisana.