Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/024

Ta strona została przepisana.

nagnę wysoką palmę, przywiążę się do jej wierzchołka za szyję i puszczę — niech mnie udusi.
Orla. Nie groź, drogi, bo zdaje mi się, że dotąd wszystko mi groziło, prócz ciebie. Niewdzięczna jestem! Dosyć tych strachów i utyskiwań! Zamiast ci dodawać otuchy, piszczę jak rozżalona czajka. Ach, gdyby nas gromada zostawiła samym sobie, służylibyśmy jej wiernie i zapierali oddech w piersiach, ażeby innym nie zabierał powietrza, nie uszczknęliśmy ani jednej gałązki, ażeby im nie zmnieszyć cienia — prawda?
Arjos. Nie łudź się. Jeżeli nas złapią, mnie wypędzą lub zabiją, a ciebie zabiorą i naprzód oddadzą Ukorowi. Widziałem jego oczy, gdy na ciebie patrzył — sypały iskry, bo w nich twardy gniew z żądzą się krzesał. Gdyby on był jeden, dawnoby już jego dusza błądziła po równinach drugiego świata. Ale jeden ja właśnie jestem, a jego ręka składa się z sił całej gromady, która mu ulega i służy. On teraz pieni się jak wzburzone morze.
Orla. Uciekajmy, uciekajmy, dopóki nogom ziemi starczy!
Arjos. Obyśmy tylko nie spotkali innej gromady. Nie chcę żadnej, żadnej, bo każda mi ciebie odbierze! Chociaż nie oderwie cię tak łatwo ode mnie, jak wiśnię z drzewa. Kiedy o tem pomyślę, zdaje mi się, że we mnie siedzi lew z siłą, wąż z jadem i lis z przebiegłością. O, ziemia dużo wessie krwi tych, którzy staną między mną a tobą! Wypocznij tu moja śliczna