bym gdzieś osiadł z kilkoma. Sprzykrzyła mi się już ciągła włóczęga i bitwy.
— A cóż byś jadł, gdybyś wyłowił i wybił wszystkie zwierzęta w okolicy?
— To też wędruję z wami. Pewien stary człowiek opowiadał mi taką bajkę. Był wszechwładny mocarz, który wszystko zjadał. Chodził w złocistej szacie i nazywał się Ogień. Miał dwóch synów. Jeden żwawy, lotny jak ptak, rozpostarł niebieskie skrzydła i odfrunął od ojca. Zwał się Dym. Zaledwie wzbił się w górę, napadł go wiatr i podarł na strzępy. Drugi spokojny, szaro przyodziany, pozostał na miejscu i po śmierci ojca odziedziczył wszystko, czego ten nie spożył.
— I ja słyszałem tę opowieść, ale inaczej: Dym, najadłszy się przy uczcie z ojcem do syta, poleciał w świat i żyje dotąd, a Popiół umarł i wiatr go zasypał. Widzicie na niebie te sine i białe obłoczki? To dymy, którym tam dobrze. I nam dziś dobrze, bośmy syci, więc śpijmy. Dzień już wstaje, gwiazdy z nieba zwołuje i wkrótce budzić nas zacznie.
Ogniska powoli gasły, a ciężkie opary czołgały się po ziemi lub czepiały drzew. Poranny wietrzyk daremnie czyścił powietrze z gęstych, dusznych swędów. Wojownicy spali, tylko tu i owdzie przesuwały się kobiety lub psy, które wyszukiwały niedojedzonych resztek. W ciszy grało