Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/072

Ta strona została przepisana.

Ilon wziął kosz z dziećmi i wraz z całą gromadą wrócił do wsi.


Widok 12.

Gdy gromada Podlotów odeszła do swych chat i pogasiwszy ognie, złożyła swe dusze na skrzydła snu, który z niemi odleciał w krainę marzeń, z ognistej góry zszedł ten sam mężczyzna, prowadząc za rękę kobietę, która stąpała obok niego z pochyloną głową. Noc zarzuciła na nich lekkie szaty mroku, przetkane nićmi księżycowego srebra. Doszli, milcząc, aż do „drzewa uczciwości”, przy którem stanęli.
Ona. Nie ma, już nie ma... Źrenice moje, z których one się wysunęły, są tak puste, jak obrączki, a tak się rozwierają, że niczego zatrzymać nie mogą. Nic nie widzę, oślepłam.
On. Uspokój się, roso ty moja... To lud dobry, bogobojny, on ich nie skrzywdzi i od wrogów zasłoni.
Ona. Ach, co mi się znowu zdaje... Nakoło ogród pełen kwiatów, z których w niezliczonej ilości wychylają się uśmiechnięte główki... Znikają... ukazują się i znikają... Słyszysz płacz ich, tam, na dole?... Tak, to one się skarżą, mnie wołają... One!
On. Nie. Nawet żaden głos ludzki po ciszy nie biega. Życz im dobrze i nie żałuj bezpiecznego schronienia, nie ścigaj ich swoją tęsknotą, bo z niej wyleci rój owadów i pokąsa je.
Ona. Już jestem spokojna — idźmy. Ale ja do nich kiedyś zakradnę się, zobaczę, czy się śmieją... Prawda?
On. Odbierzemy je... A teraz spieszmy się, dopóki