szą znajdzie i ucałuje. I chyba księżyc po to zwraca ku ziemi całą twarz swoją, że cię na niej dostrzegł.
Orla. Arjosie, jam tych słów niewarta.
Arjos. Niewarta? Czy ty sądzisz, że mi słowami wszystko wypływa, co w duszy mojej dla ciebie się zbiera? Wczoraj cień twój padł na gęstą krzewinę, w której nagle zaszeleściało. Domyśliłem się, że jakiś bóg chciał go ukraść, duszą ożywić i do nieba zanieść. Ale cień mu umknął, zsunął się na trawę — przyłożyłem do niego twarz — pachniał! Przysięgam ci, pachniał twojem ciałem, które chyba kwiaty codziennie swoimi kielichami okadzają. Mam cię ustawicznie w oczach, w nosie, w uszach, w każdej cząsteczce ciała, która kiedykolwiek dotknęła twojego. Żyć bez ciebie nie mogę, bo jesteś duszą moją. Opuść mnie, a natychmiast legnę martwy, jak kamień, który powoli w łzach się rozpuści. Wszystko dla ciebie zrobię, we wszystko się przedziergnę. Jeżeli będziesz potrzebowała osłony przed skwarem, a nie dadzą ci jej drzewa, z ramion wyrosną mi głęzie,[1] pokryte liśćmi; jeśli zapragniesz woni, a odmówią ci jej zioła, głowa moja zamieni się na koronę kwiatu; jeśli zażądasz światła, a poskąpi ci go dzień, oczy moje zapłoną blaskami słońc. Zdaje mi się, że jestem człowiekiem dlatego tylko, że ty tak chcesz.
Orla. To niepodobna, Arjosie, ty nie mnie widzisz, w tobie bóg się ukrył, który twojemi ustami z jakąś niebianką rozmawia. Ja jestem zwyczajną kobietą
- ↑ błąd w druku — gałęzie