lonej powierzchni jeziora, pod lazurowem sklepieniem nieba, w łagodnych blaskach porannego słońca, jak dwa żywe posągi miłości. Wreszcie, ciągle nierozdzieleni, z ustami na ustach, wsunęli się wolno w toń jeziora i znikli, owinięci jego miękiemi falami. Gromada zawyła, a i w tem wyciu panował nad innymi głos jej wodza. Alrun zerwał maskę z twarzy, zdarł pióra z głowy, wskoczył w wodę, jak gdyby chciał ścigać uciekających i ryczał.
Oddaj mi ją, oddaj, jezioro! Tylko ją wypluń! Wrzucę ci za nią w gardziel sto innych ciał! Nie chcesz? Ochłostajcie je, spalcie, wypijcie do dna!... Ścinajcie lasy i zapalone ciskajcie w tę podłą wodę, niech ją ogień ugotuje na parę, którą wiatr rozdmucha!
Zmik. Obrażeni bogowie okazali moc swoją.
Alrun. Milcz, podły psie, który się do nich łasisz, a oni nie chcą cię nawet kopać nogami.. Wykrocie, dzielny chłopcze, ty ich wytropiłeś dwa razy, ty ich wynajdziesz jeszcze.
Wykrot. Leżą tam... utonęli.
Alrun. Przynieś mi, przynieś Orlę, niech przynajmniej dotknę jej martwego ciała.
Itam. Oni wiedzieli, co robią: z pewnością w dnie jeziora jest dziura, przez którą uciekli do drugiego świata.
Alrun. Uciekli, mówisz — i tam żyć będą? Wykrocie, spuść się na dno, znajdź tę dziurę, przemknij przez nią, dogoń ich, zabij Arjosa, pochwyć Orlę i trzymaj
Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/088
Ta strona została przepisana.