Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/108

Ta strona została przepisana.

zbogacają swój śpiew nowemi melodyami. Gwiazdy usiłują oderwać się od nieba i przypiąć się do jej szat jako klejnoty. Trawy, na których spoczęła przez chwilę mdleją z upojenia. Potok, który odbije jej postać, staje i pragnie zatrzymać w swem źwierciadle jej obraz, a gdy go straci, płynie dalej strugą łez i dotąd pod nachylonemi ku niemu i pocieszającemi go wierzbami żałośnie płacze, dopóki jej znowu nie zobaczy. Mów, tak, Moronie, a kwiaty, słowiki, gwiazdy, trawy, potoki powiedzą ci, kto ona.
Moron. Niech będzie przeklęta, kimkolwiek jest, niech ją wszystkie nieszczęścia wydzierają sobie za to, że wyrzuciła z duszy twojej boga i weszła do niej sama, że odcięła cię od twego rodu i przywiązała do siebie.
Arjos. Ona nie prosiła, ażebym ją czcił i kochał, jak nie prosi bóg.
Moron. Precz, precz stąd, bluźnierco! Niech ziemia zadrży ze wstrętu, ile razy na nią stąpisz, niech powietrze ucieka z przed twoich ust, ile razy takiem słowem je dotkniesz... Precz!


Widok 4.

Arjos wyszedł ze świątyni, przesunął się wolnym krokiem na wzgórze nadbrzeżne i puścił wzrok po za rzekę do osady Mirów, którą sen okrywał ciszą i nad którą księżyc stanął zapatrzony, jak gdyby w niej coś zdumiewającego dojrzał. Step Moronów wyglądał jak spalony język puszczy, która w nieugaszonem nocną rosą pragnieniu ziajała gorącym i niezdrowym oddechem.