Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/122

Ta strona została przepisana.

idź dalej. Nareszcie jednego ranka, wysłany do was po zakup orzechów palmowych, ujrzałem tę oto dzieweczkę, która na łące zbierała mannę. Serce zaczęło mi drgać tak gwałtownie, jak gdyby chciało wyrwać się i biedz do niej. Zdawało mi się, że anioł mój w tej chwili opuścił mnie i z uśmiechniętą twarzą odleciał do nieba. O zacni Mirowie, gdybyście mogli odczuć moją miłość dla niej, zrozmielibyście,[1] że mnie z nią łączy nie jedynie moja i jej wola, lecz jakaś wielka, boska, która stworzyła świat i nim rządzi. Nawet chcąc, nie mógłbym jej nie kochać. Gdy patrzę na nią, o niczem nie wiem, tylko o tem, że ją widzę. Te jedynie myśli stanowią skarb mojej głowy, na których jest odbita jej twarz: inne wyrzucam, jak okruchy żużlowe. Czasem przestaje ona dla mnie być człowiekiem i rozpływa się w niebiańskie dźwięki i wonie. Wtedy zapominam, jak się nazywa i czyją jest córką, pamiętam tylko, że jest. Gdy przez nią patrzę na świat, wydaje on mi się pięknym i wierzę, że go stworzył jakiś dobry bóg; gdy go oglądam bez niej, przypuszczam, że go stworzył zły szatan. Jak słońce nadaje kwiatom barwy, tak ona wywołuje w duszy mojej rozum i cnoty. Nie jestem o nią zazdrosny, jak człowiek pobożny nie jest zazdrosny o boga, któremu inni ludzie cześć oddają; ale ciągle pragnę ją widzieć i słyszeć. To też wicher burzy nie przelatuje tak często odległości, która mnie od niej dzieli, jak tęsknota moja. Doznaję bólów połowy odciętej od całości i chcącej z nią się po-

  1. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — zrozumielibyście