ruchomo w wejściu, zasłoniętem firanką płomienia. Wreszcie zasłona ta rozdarła się, i wpadł przez nią Arjos z osmalonymi włosami, z zażegniętem w kilku miejscach ubraniem i z obłędem w oczach.
Arjos. Orlo, Orlo! Ja, Arjos!
Z trudem odemknęła nieco powieki, spojrzała na niego, chciała coś wymówić, ale tylko na martwych jej ustach zastygł słaby uśmiech i skonała. Arjos, uniósłszy ją, spostrzegł krew zakrzepłą na piersiach.
Zabita? Orla moja zabita?! Ty to widziałeś, boże, i nie powstrzymałeś morderczej ręki? Jej śmierć była potrzebną dla twojej chwały i szczęścia świata? Odpowiedz, niebo, jeśli nie jesteś puste!... Chodźcie tu co prędzej, ogniste żmije, które tak wokoło syczycie, obwińcie nas palącymi splotami i uduście moje obmierzłe życie!
W długim pocałunku przyłożył usta do rany Orli i tak pozostał. Zgruchotane zębami ognia belki i wiązania domu runęły i zamknęły ich w gorejącym grobie, strzeliwszy ku niebu słupem iskier.
Moron, stojąc na górze, śledził uważnie pochód swego rodu i przebieg napadu. Twarde jego oblicze czasem złamało się wzruszeniem, a ręce ścisnęły kurczowo; natychmiast wszakże odzyskiwał spokój. Dopiero gdy z osady Mirów błysnęły płomienie, gdy z niej buchnął wielki ryk zwycięzców i wielki jęk zwyciężonych, gdy widocznem już