w waszej okolicy zabrał gromadkę oberwańców i uczy ich nowej religii — jak on się nazywa?
Astjos. Arjos.
Heron. Tak, Arjos. Ten włóczęga, który już dawno powinien zawisnąć jako owoc suchego drzewa, olśnił ją. Bo ona zawsze ma jakąś słabość do najgorszych mętów ludzkich.
Astjos. E, to chwilowy kaprys. Nie opierają się jej w niczem — więc grymasi.
Heron. Gdzie tam! Wiesz, co mi powiedziała przy rozstaniu? Bądź szczęśliwy beze mnie, bo ja już nie wrócę.
Astjos. Zwykłe pogróżki żon, które mają uległych mężów i dobrych rodziców.
Heron. Że też bogowie, stwarzając kobietę, nie mogą nigdy ustrzedz się, ażeby im zły duch czegoś do niej nie domieszał. Ja kocham Orlę i rozdział z nią sprawiłby mi wielką przykrość, ale — wyznam ci szczerze — zraniłby też śmiertelnie moją dumę. Być wzgardzonym i porzuconym przez każdą kobietę — nieprzyjemnie, a przez żonę — okropnie.
Astjos. Po co ty koniecznie dorabiasz tragiczny sos do drobnego nieporozumienia? Ja, niedość jeszcze ukształcony twój uczeń nie pojmuję, ażeby mnie jakakolwiek kobieta lub okrywka opuścić mogła. W stu dwudziestu paciorkach nie mam ani jednej z takiem wspomnieniem.
Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/177
Ta strona została przepisana.