Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/181

Ta strona została przepisana.

mrużonemi oczyma, ustami zapadłemi w szczęki bezzębne któremi ciągle poruszał, przesuwając co chwilę przez wargi cienki język.
Heron. Dzień dobry, Pirusie.
Pirus. Kto to? A!... Heron, miły oku Heron...
Heron. I brat jego żony, Astjos.
Pirus. Śliczny chłopiec!... Gdybym mógł być nim od zachodu do wschodu słońca, dopiero następne pokolenie tej okolicy szczyciłoby się cnotliwemi żonami. Skądże to?
Astjos. Z Oksyny, w Protoryi.
Pirus. I wielu jest tam takich?
Heron. Całe wsie i gromady.
Pirus. Cicho, przez bogi! Gdyby niewiasty to usłyszały, puściłyby się wpław przez morze. Tymczasem miłosierdzia, piękny Astjosie, nad niemi, to jest nad nami... Co to za uda! Czy go Satar widział?
Heron. Nie. Żeby jednak nie schudł, powiedz, Pirusie, co mamy teraz zjeść i jak się potem zabawić?
Pirus. Naprzód zjeść obfitą porcyę powietrza.
Heron. Jużeśmy to zrobili.
Pirus. Tak, ale pewnie połykaliście je, jak byczki serwatkę.
Heron. Powoli... z uwagą...
Pirus. No to powiedzcież mi, jaki ma smak powietrze dzisiejsze?
Heron. Źródlanej wody.
Pirus. A według ciebie, Astjosie?