Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/183

Ta strona została przepisana.

Heron. Ależ, Pirusie, my nie jesteśmy bębny do nadęcia!
Pirus. Jak wam się podoba. Pożerajcie sobie wszystko, jak morze, ja nie będę tego trawił. Wreszcie z waszymi żołądkami odważyłbym się zjeść węgorza w słonym sosie z mlecza makreli. Wyśmienita trucizna! Uważajcie, jak tylko podniebienie poczuje ją na języku, zaraz spłaszczy się, potem wypukli i opadnie chciwie na lubą zdobycz. Są to jedyne dwie ryby, które się godzą na talerzu, chociaż w żołądku znowu się kłócą. Winien temu głównie węgorz, swarna bestya! Ja już go pokonać nie mogę, ale wy, którzy macie w brzuchach tak gorące piece...
Heron. Zatem idziemy na węgorza.
Pirus. Tylko wracajcie prędko, bo zaraz ze wszystkich domków wysypie się na wybrzeże cała bogini piękności, rozmieniona na drobną monetę ładnych kobiet.
Heron. Przybyły nowe?
Pirus. Wczoraj przyjechało kilka z Ontaru. Zwłaszcza jedna, żona dowódcy wojsk tamtejszych.
Astjos. Jala?
Pirus. Znasz ją? Mój drogi, powiedz mi, czy dobrze zgaduję: musi ona w dotknięciu być podobna do śliwki, a w smaku do brzoskwini?
Astjos. Postaram się zaspokoić naprzód ciekawość moją, a potem twoją.
Pirus. Uciekajcie chłopcy, idzie Satar, rzeźbiarz,