Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/189

Ta strona została przepisana.

grają z nią w ślepą babkę, ale dotąd nie zdołali ani razu jej złapać. Znudziła mnie ta zabawa, więc dowiedziawszy się, że tu jest liczny zlot ładnych ptaków wędrownych, przyjechałem. Cieszę się, że spotykam cię, Pirusie, rówieśniku nieba i ziemi, w lepszem od nich zdrowiu, bo niebo ma gorączkę, a ziemia wymioty.
Pirus. Co znowu?
Kobus. Pod Cykadą wulkan zaczął wyrzucać lawę. Może uczuł nudności, nasłuchawszy się rozpraw w tamtejszej akademii. Czemuż to Satar tak strapiony?
Pirus. Uciekł mu śliczny nos.
Kobus. Ach, jaki ja widziałem nosek w kompletnym garniturze innych wdzięków! Gdyśmy dopływali do portu, przesunął się koło naszego okrętu jakiś statek, a na nim prześliczna, młoda kobieta, sama śród niewolników.
Satar. To ona, to ona!
Kobus. Kto taki?
Pirus. Żona jednego z możnowładców tutejszych.
Satar. Czy wyrzeźbiłbyś jej nos?
Kobus. Jedynem dłutem, którego umiem używać, jest język, a tem narzędziem, jak ci wiadomo, można tylko lizać marmur.
Satar. Ale gdybym ci pokazał kopię tego nosa, dostrzegłyś w czem jest wadliwa?
Kobus. Nie mam takiej wprawy, gdyż kobietom