Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/190

Ta strona została przepisana.

wogóle przypatrywałem się mało i dotąd nie wiem, na co im natura dała głowy, a cóż dopiero nosy.
Satar. Jakiż z ciebie barbarzyniec! Widziałem nawet raz wołu, który oglądał z zadowoleniem posąg pasterki gwiazd, a ty...
Kobus. To dowodzi jedynie, że ja nie jestem wołem. Ale niech cię ta okoliczność nie zniechęca do mnie, kochany Satarze, bo można posiadać jakąś wartość, nie będąc w żadnem pokrewieństwie z tem zacnem zwierzęciem. Więc ciągle żyjesz zatopiony w ładnych nosach, uszach, nogach?
Satar. Przestań na chwilę drwić i powiedz szczerze, czy znasz coś wyższego nad piękno?
Kobus. Owszem, znam — dojrzałą figę.
Pirus. Ha, ha, ha, Kłóćcie się, kogutki, ja taką walkę bardzo lubię.
Kobus. Nie patrz, kochany Satarze, na mnie ze wzgardą, bo mój rozum nie lękliwy. Widzisz, przyjacielu, dojrzała figa jest to dla wszystkich ludzi dojrzała figa — słodka, soczysta pożywna. Piękno zaś jest to albo nic, albo coś, co może być również brzydkiem. Żaden człowiek nie nazwie dojrzałej figi narownym koniem, natomiast ty sam niejedną ubóstwianą przez kogoś kochankę nazwiesz czarownicą.
Satar. Jednakże i ty, jak ja, uznałeś za piękną tę kobietę, którą widziałeś na morzu.
Kobus. Przypuszczam, że znalazłoby się wiele takich, ale sprowadziłbym ci cały lud, mieszkający niedaleko