Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/193

Ta strona została przepisana.

spotkać tygrysa, ale też, że może nadeptać zgniłą bedłkę.
Satar. Jest nią, według ciebie, cnota?
Kobus. Ach, cnota! I tej mocnej liny, która ma krępować nawet olbrzymów, szukałem i znalazłem pasma babiego lata, które lata z wiatrem po świecie, czepia się wszystkiego, ale nie posiada żadnej siły.
Satar. Teraz rozumiem, że możesz jako obrońca wygrywać najgorsze sprawy, jeżeli w ten sposób mącisz sumienie sędziów.
Kobus. Naśladuję ciebie, który mącisz wodę w łaźni bogów.
Satar. Ja?
Kobus. Zdziwiłeś się, bo ta łaźnia nie istnieje? Otóż i ja się dziwię, bo to sumienie także nie istnieje.
Satar. Bądź szczery, dodaj, że i bogów nie ma.
Kobus. Nie mogę o tem rozprawiać z człowiekiem, który ich wyrabia. Kochany Satarze, dajmy pokój filozofii, która nie jest jeszcze twoją mamką, a która już dawno jest moją matką. Lepiej mówmy o przedmiotach, na których oba się znamy. Powiedz mi, co tu przyjechało ładnego, wesołego, bogatego?
Satar. Jest tu ładna suka do tropienia przepiórek, jest wesoła małpa, która rzuca w przechodniów orzechami i jest bogaty osioł, który spaceruje ze złotym dzwonkiem. Bądź zdrów.
Trzęsąc swą wielką głową odszedl wzburzony.
Kobus. Czy on chodzi ze złotym dwonkiem?