Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/194

Ta strona została przepisana.

Pirus. Ubawiłem się, szczerze ubawiłem. Schwycił biedak iskrę, jak hubka, i zapalił się, a tyś w niego tak mocno dmuchnął. Żal mi go. Dobry to mazgaj, tylko niepotrzebnie zgęszcza powietrze swemi westchnieniami. Rzeźbiarz jednak genialny...
Kobus. Po co takie istoty na świecie żyją? Ażeby gorzej robiły to, co natura robi lepiej? Przecie on nigdy nie stworzy z marmuru takiego jagnięcia, jakie stworzy baran, chociaż go nikt nie nazywa genialnym i nie wieńczy wawrzynem. Dziwne są te sławy ludzkie! W Protoryi grasuje jakiś pasterz owiec, który przebiega kraj, ucząc, że młodzieńcy powinni kochać stare baby, a panowie niewolników. I ciągną za nim tłumy, które zachwycają się swym mistrzem.
Pirus. Chyba waryaci.
Kobus. Mój niewolnik, który stamtąd niedawno wrócił, objaśnia to prosto: Czy podobna — mówi — ażeby bogowie, fabrykując codziennie tylu ludzi, nie pomylili się i nie włożyli w jedną głowę dwu rozumów, a w inną — żadnego?
Pirus. A ja czuję, że zapomniałem w swój żołądek włożyć śniadania. Dość już świeżego powietrza, trzeba się posilić. Do widzenia się Kobusie... Patrz, patrz, jak ku nam sunie naiwna sarenka... Czy jej mąż może być spokojnym, jeśli ja, pomimo zasłony na jej twarzy, poznaję ją zdaleka po rzutach bioder? Jest to Jala... żona Krotosa... smaczna kobietka, ale ja te-