Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/205

Ta strona została przepisana.

— W każdym razie czują.
— Trochę ich zaszczypie i przestanie. Moja droga, ileż to zwierzętom robią bolesnych operacyj, bez szkody dla ich zdrowia.
— Ale jaki to będzie przykry swąd z tych przypalań!
— Ja widzieć tego nie będę.
— Naturalnie.
— Mamy kilku ładnych chłopców, których mi bardzo żal. Uproszę męża, ażeby ich nie piętnował.
— A zazdrosny?
— Bardzo.
— To daj pokój, bo ich jeszcze bardziej okaleczy.
— Przypuszczasz, że mógłby mnie podejrzywać...
— Ach, moja kochana, oni do tego są zdolni. Miałam pawia, który mi siadał na ramieniu. Cóż paw może przeszkadzać mężowi? A jednakże kazał go struć.
— Widziałaś Astjosa? Śliczny!
— Mąż Jali powinienby go otruć.
— Kiedy on jej nie siada na ramieniu.
— Ej, złośnico!
— Podobno Skit urządza dziś wieczorem świetne zabawy.
— Tak zapewnia. Z wyjątkiem dwu namiotów, do wszystkich będzie nam wolno wejść.
— Co będzie w tych dwu?
— Mężowie nam opowiedzą.
— A jeśli która, jak ja, nie ma męża?