Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/209

Ta strona została przepisana.

po przedstawieniu powiedzieli temu śmiałkowi, że jest potwarcą.
Heron. Zacni mężowie i kochankowie muz, uspokójcie się, bo idzie ku nam jakiś wspaniały orszak. Niewolnicy niosą tu kogoś w lektyce. Kto to być może? Jakiś magnat. A! poznaję... Wir-Wir...
Astjos. Ten najbogatszy człowiek w Godonie?
Anor. Rzeczywiście on?
Heron. Tak, ten, potomek najstarożytniejszego rodu, właściciel niezliczonych warsztatów, kopalń, dóbr ziemskich. Musimy z nim się poznać.


Widok 10.

Wolno, jak gdyby posuwały się nie ciała ludzkie, lecz płat ziemi, na którym one nieruchomo stały, szedł orszak, śród którego sześciu niewolników dźwigało lektykę z białej błyszczącej blachy srebrnej, wewnątrz wysłanej puchowemi poduszkami z żółtem, jedwabnem pokryciem. Siedział w niej z opuszczoną głową i z obrzękłą twarzą starzec, którego obwisłe usta, mrucząc niezrozumiale, wykrzywiały się co chwila bólem. Po obu bokach lektyki jeden niewolnik chłodził pana wachlarzem ze strusich piór, a drugi płasko rozpiętym zielonym parasolem zasłaniał go od promieni słońca. Przodem czarnoskóre karlice niosły na głowach szeroko otwarte naczynia, z których rozwiewały się mocne, orzeźwiające wonie. Z tyłu kroczył olbrzym brązowej cery, z wysoką, czarną trzciną. Starzec syknął krótko — orszak zatrzymał się.
Wir-Wir. Ruf!
Idący za lektyką olbrzym przysunął się.